31 mar 2016

fanfik HxH

Była ciemna, burzliwa noc. Drzewa uginały się pod naporem wiatru. Góry widniejące w oddali wyglądały niczym pilnujący go strażnicy. Rezydencja, która do niego należała, stała pusta na polanie. Każde pomieszczenie było oświetlone, dzięki czemu budynek wyróżniał się na tle ciemnego lasu. Nie zwracał na to uwagi. Uciekał. Nie widział dokąd biegnie. Chciał być jak najdalej od swojej rezydencji. Chciał im uciec. Zniknąć przed nimi, przed Nim. Wiedział, że jeśli spotka Jego, na zawsze pożegna się z życiem. Nie odwracał się, biegł ciemnym lasem, w ręce trzymał pistolet. Jedyną broń, jaką przy sobie miał. Wiedział, że tym Go nie pokona, lecz mógł zatrzymać ich – stwory, które On stworzył.
Usłyszał szelest, a następnie czyjeś kroki. Ktoś niezdarnie podążał za nim. Zdawał sobie sprawę, że to nie jest On. Jego nie usłyszałby, On zaatakuje cicho, szybko. Może lepiej byłoby od razu dać się złapać Jemu? Nie wiedział, jak zabijają oni, a On? On nie lubił bawić się swoimi celami, swoją pracę wykonywał szybko i starannie. Zginąłby w mgnieniu oka, może nawet bezboleśnie? Nie. Nie może tak myśleć. Nie może poddać się bez walki. Może będzie pierwszym, któremu uda się uciec przed Nim. Przed Nimi. Uciec tej chorej rodzinie. Specjalistom od zabijania. Maszynom. Mordercom.
Zbliżali się. Przyspieszył. Coraz trudniej łapał oddech, każdy krok sprawiał mu problem. Musiał biec, uciekać. Odwrócił się. Pierwszy raz spojrzał na te kreatury, bo ludźmi nie mógł ich dłużej nazywać. Oni mieli go pilnować, chronić przed Nim, ale On zrobił z nich swoich podwładnych: bezmyślne kreatury, zombie. Każda postać miała szpilkę wbitą w głowę, to one kontrolowały tych biednych ludzi. Może gdyby je wyciągnął, jego pracownicy byliby tacy jak dawniej? Może ochroniliby go? Nie, to niemożliwe. To były Jego szpilki, nie mogły tak łatwo zostać usunięte z ciał ofiar. Znowu przyspieszył, chociaż nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Potknął się. Przewrócił. Nie miał siły, by wstać. Oni zbliżali się. Drżącą ręką trzymał pistolet przed sobą. Wycelował w najbliższą postać. Strzelił. Pudło. Druga próba – zakończona tym samym rezultatem. Trzecia kula. Trafił, prosto w głowę potwora. Nareszcie. Strzelił po raz kolejny, jednocześnie cofając się. Po kilku strzałach wstał i nadal szedł do tyłu, nie patrząc, w którą stronę idzie, za bardzo skupiony na strzelaniu. Nagle poczuł za sobą pustkę. Wyszedł z lasu. Odwrócił się i ujrzał przepaść. Chciał skoczyć, lecz nie mógł. Coś złapało go za rękę. Strzelił. Kreatura upadła wprost na jego stopy. Zbliżyli się na tyle, że czuł ich oddechy na swojej skórze. Strzelał. Nagle poczuł ból w klatce piersiowej. Pociemniało mu w oczach.
— Zoldyck — wypowiedział wraz z ostatnim tchnieniem.

Mężczyzna obserwujący całe wydarzenie z dachu pustej rezydencji zmrużył oczy, przyglądając się długowłosemu zabójcy odchodzącemu od martwego ciała. Nie zwracał uwagi na upadające postacie, z uśmiechem patrzył na oddalającą się sylwetkę.
— Jak zwykle bez serca, jak zwykle nudno… Chciałbym się z tobą zmierzyć pewnego dnia — zaśmiał się, zeskakując z dachu. Uciekł, pozostawiając las pełny trupów. Była ciemna, burzliwa noc, a glebę zdobiły krwawe kałuże.